Moje zioła mają moc
19 listopada 2020
Z Karoliną Mądrawską, właścicielką Ekologicznego Gospodarstwa Rolnego „Trafne Ziółko”, wyróżnioną w XVIII edycji ogólnopolskiego konkursu „Sposób na sukces – przedsiębiorczość na obszarach wiejskich”, rozmawia Beata Woźniak.
Zajmuje się pani uprawą ziół w gospodarstwie ekologicznym. Co sprawiło, że zdecydowała się pani na taką specjalizację?
Przygodę z ziołami zaczynałam od zbioru liści brzozy dla Herbapolu. Kiedy zostałam właścicielką gospodarstwa, które obejmowało głownie łąki, kolejnym krokiem było szkolenie w zakresie ekologicznej uprawy ziół w Ziołowym Zakątku w Korycinach. Potem kolejne kursy. Ale szukałam wiedzy dalej, chciałam, by ktoś mnie poprowadził, powiedział, jak mam działać, czego unikać, bo okazało się, że zaangażowałam się w ekologię i zostałam z tym zupełnie sama. Od początku zielarskiej działalności mam certyfikaty ekologiczne, np. na dziewannę, lecz do tego surowca nie ma dopłat. Nie wiem, jak wygląda to w innych regionach, ale podejście do tematu ziół w Wielkopolsce jest według mnie dość dziwne. Nie raz spotykałam się z odmowami czy surowymi konsekwencjami, kiedy nie sprostałam jakimś wymogom formalnym, a przecież ekologiczne zioła rosną jak chcą, nie zawsze mogę je sobie posiać według wytycznych. Wiele rzeczy zaobserwowałam, nauczyłam się w czasie pracy i obecnie mam już całkiem inne spojrzenie na moją działalność. Żałuję jednak, że nie ma doradztwa, sytuacji, w której zamiast teorii i wykładów ktoś przyjeżdża i pokazuje, co mogę zrobić na tym konkretnym polu, jak ulepszyć gospodarstwo.
Czy miejsce uprawy ma duży wpływ na jakość ziół?
Naukowcy zwracają uwagę, że zioła z różnych terenów mają różne parametry. Także rośliny z upraw mogą różnić się od dziko rosnących. Na tym etapie nie mam typowej uprawy. Dziewanna rozsiewa się sama, a jedynie część nasion zbieram i dosiewam, by powiększyć zbiory. Mam już oprócz dziewanny także tymianek, miętę, bylicę, różę, ślaz, nagietka, pokrzywę. Tereny są czyste, ekologiczne, w pobliżu obszarów Natury 2000. Region jest czysty i co ważne, wolny od preparatów typu Roundup. Mam te ziemie od 20 lat i takie środki nigdy nie były tu używane.
Czy obserwuje pani, na jakie zioła jest teraz największe zapotrzebowanie?
Nie patrzę w ten sposób na zioła. Jestem zbyt małym dostawcą surowca, by kierować się takimi czynnikami. Ale na pewno jest zapotrzebowanie na zioła dziko rosnące, których można dostać na rynku coraz mniej, co ważne, są też gorzej dostępne w aptekach. Nie są popularne, ale też ich wykorzystanie utrudniają różne przepisy, np. unijne. Nie wszystkie są też umieszczone w farmakopei. Nie wiemy np. jak to jest z wrotyczem, który np. sprzedaję do użytku zewnętrznego, a który, mimo zawartości tujonu, był stosowany od dawnych czasów, także wewnętrznie. Niewiele mówi się też o bylicy piołun. Dlaczego coś, co było używane od lat, nagle ma być niedostępne? Większość ziół ma negatywne właściwości, jeśli się je niewłaściwie dawkuje. Podobnie też najpopularniejsza tabletka przeciwbólowa może w nadmiarze zniszczyć zdrowie.
Ministerstwo rolnictwa zachęcało jakiś czas temu rolników do inwestowania w zioła. Jak wygląda rynek zielarski w Polsce z punktu widzenia małego producenta?
Pierwsza sprawa to jakość. Chciałabym, żeby moje zioła były przebadane, żebym mogła oddać je do laboratorium i porównać z tymi, które są na rynku. Widzę, że często surowiec w sprzedaży jest rozdrobniony. Spotkałam się też z tym, że ktoś mi mówi, że jest producentem ziół, a okazuje się, że opakowuje je tylko i sprzedaje. Kolejny problem i powód do ciągłej walki o przetrwanie to fakt, że zioła dla rolnika są mało opłacalne. Cztery złote za kilogram ręcznie zbieranej pokrzywy! Kto chciałby wykonywać taką pracę za kilka złotych i jeszcze jak tu zarobić na sprzedaży? Przez cztery lata próbowałam być dostawcą, producentem ziół jako rolnik. Oddając je do skupu, nie jestem w stanie zarobić złotówki na żadnym z nich. Cena ślazu w skupie 26 zł za kilogram, a musimy nazbierać 4 kg świeżych kwiatków, żeby uzyskać kilogram suszonych. A jeszcze trzeba to ususzyć. Jeśli chcę sprzedać np. 20-30 kg dziko rosnącego głogu, dowiaduję się, że to zbyt mała ilość, że skupują w tonach. Są zioła, które łatwiej zebrać, np. wrotycz czy bylica piołun to całe gałązki, ale już kwiatek dziewanny na przykład, albo chaber, to sporo wysiłku. Wszyscy chcieliby ten surowiec jak najtaniej, ale najwyższej jakości. A nie uzyska się dobrej jakości ziół, jak nie włoży się w to serca. Musi być to podparte wiedzą, kiedy zbierać, jak suszyć, np. dziewanna potrzebuje bardzo suchego powietrza, a właściwie są tylko cztery godziny, kiedy można ją pozyskać, bo po południu kwiaty się zamykają. Nie mogę zrozumieć, skąd biorą się takie ceny na rynku, skoro praca z ziołami wymaga wiedzy i zaangażowania.
Czy widzi pani jakieś rozwiązania, które pomogłyby mniejszym ekologicznym dostawcom w rozwoju?
Nie liczę już na nic. Potrzebne byłyby przede wszystkim pieniądze, a ja na przykład wciąż otrzymywałam pisma od agencji (Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa – przyp. red) o przesunięciu decyzji o kolejne miesiące w związku z odszkodowaniem za skutki czteromiesięcznej suszy w 2019 r. Nie lubię urzędniczego bełkotu. Może wprost trzeba było napisać, że nie ma pieniędzy i nie będzie. A kiedy zgłosiłam wniosek o dofinansowanie na budowę suszarni, agencja z Poznania kazała mi zasadzić hektar derenia, po czym agencja z Międzychodu stwierdziła, że uczestniczę w programie zielarskim i nie mam prawa składać innych wniosków. Groziło mi nawet zabranie wszelkich dofinansowań wstecz i w praktyce utrata gospodarstwa. A przecież ktoś te wnioski sprawdza, ktoś koordynuje programy. Politycy wychodzą przed kamery i pięknie mówią. Ale nic z tego nie wynika, nic się nie robi. A największą bolączką rynku w Polsce jest to, że nie wszystkie firmy określają, skąd biorą zioła, z jakich terenów one pochodzą, czy są wolne od herbicydów itp.
Jak pani sobie radzi ze zbytem? Czy w sytuacji pandemii koronawirusa musiała pani coś zmienić w swojej działalności?
W 2018 roku wzięłam udział w konkursie „Sposób na sukces”. Przygotowałam własną etykietę i zostałam wyróżniona jako ekologiczne gospodarstwo rolne. Z roku na rok się rozwijam. Kieruję ofertę do indywidualnych odbiorców, nie do skupów i hurtowni. Szukam ludzi, którzy docenią moją pracę i to, jak zioła im pomagają. Bo jestem przekonana, że moje zioła mają moc.
Obostrzenia i zakazy wydane w marcu zatrzymały mnie, musiałam właściwie zrezygnować z wyjazdów. Wszystkie imprezy targowe zostały odwołane. Ale odpoczęłam, nadrobiłam zaległości i wzięłam się do pracy. Zasadziłam drzewa, o których zawsze marzyłam: orzecha włoskiego, morwę, kalinę koralową ,kasztanowca i lipę.
Przede wszystkim jestem rolnikiem, zbieraczem polskich ziół, ale jestem też technikiem farmacji i mam skończone dodatkowo kursy zielarskie. Ostatnio wymyśliłam kolejny kierunek rozwoju, liczę, że pięknem moich roślin uda mi się zainteresować rynek florystyki.
Jakie formy dotarcia do odbiorców sprawdzają się najlepiej?
Głównie są to lokalne ryneczki, ale też festiwale i targi. Tak jak festiwal Viva Zioła w Poznaniu (marzec 2019 i luty 2020 r. – przyp. red. ), który okazał się dla mnie najlepszym miejscem na pozyskanie świadomych klientów. To jest skuteczna reklama. To są osoby, które później wracają, przekazują innym informacje, że istnieją takie zioła na rynku, że są dobrej jakości. Nie jakieś miksy czy rozdrobniony susz, ale całe kwiatki, liście, gałązki.
Motto Trafnego Ziółka to: „Zioła mają leczyć i pomagać ludziom, a ludzie traktować je z szacunkiem”. Co oznacza w praktyce szacunek do ziół?
W uprawę, zbiór, suszenie i opakowanie wkładam wiele serca. Zioła nie powinny być przewożone przez wiele godzin na przyczepach, wystawione na wysokie temperatury. Ja swoje transportuję z pola w kartonikach, poukładane warstwami, bezpośrednio do suszarni, a potem od razu są pakowane. Nigdy nie przegarniam ich widłami, grabiami. Usłyszałam kiedyś, że intensywne suszenie i rozdrabnianie zabiera ziołom energię. Jeśli traktujemy je z szacunkiem, nie tracą swojej mocy.